Mama odeszła...
z drzewa życia Twego
spadł ostatni liść.
nie będzie już więcej
jesiennych wieczorów, wiosen,
letnich poranków ani zim.
jedynie miłość do Ciebie w sercu
pozostanie do końca mych dni.
wspomnienia uśmiechniętych Twych oczu
i szczęśliwych z Tobą dni.
usiądź na mym ramieniu,
rozgość się.
do zobaczenia moja M.
niedziela, 30 listopada 2014
piątek, 21 listopada 2014
kiedy ostatni raz tu pisałam byłam szczęśliwym człowiekiem, który miał zostać w Holandii na stałe. miałam tam pracować, żyć i być wolnym człowiekiem. czułam się wolna i szczęśliwa jeżdżąc na holenderce. czułam, że spotkam tam miłość. byłam pewna, że tam zostanę. wszystko potoczyło się inaczej.
dalej jestem szczęśliwym człowiekiem. ale...
wróciłam z Niderlandów, bo mój pies zaczął odchodzić z tęsknoty za mną. rodzice, powiedzieli, że sobie nie radzą - tj. ojciec sobie nie radził. mama przecież była w szpitalu na radioterapii. wróciłam i dostałam pracę. na magazynach CCC. wróciłam, jestem i cieszę się każdą chwilą, ale co chwile ktoś odchodzi. Bóg przygotowuje mnie na odejście mamy - tak myślę. najpierw tęsknota Sary, z którą nie mogły poradzić sobie panie weterynarz, potem choroba Felka, który miał kamienie w pęcherzu moczowym. i po operacji, kiedy miało już być wszystko dobrze, mój PRZYJACIEL kot, Pan Felek, odszedł w nocy z pierwszego na drugiego listopada. jutro minie trzeci tydzień, a ja czasem mówię "kociaki, jedzenie", czekam aż obudzi mnie mrucząc i ocierając pyszczkiem o moją twarz. najpiękniejsza myśl jest taka, że on patrzy na mnie z góry i macha łapką, i nic go nie boli, i może sobie siusiać do woli. następnie szósty listopada i sms od Asi - "Kordian nie żyje...". nie znałam go długo, ale nazywałam go swoim mistrzem. bo był, jest i będzie moim Mistrzem. i to głośnie pytanie w głowie - Boże, po coś go zabierał?! ale widać, tak musiało być. a teraz... teraz patrzę jak odchodzi moja mama. po radioterapii guz się zmniejszył. ten jeden duży guz, ale nastąpił rozsiew nowotworu po całych obu płucach i przerzut do nadnerczy. mama w ciągu tego miesiąca przeszła trzy zapalenia oskrzeli. jestem z nią. zbliżyłyśmy się tak bardzo jak jeszcze nigdy. bo ja, przez ten jej alkoholizm, który niszczył rodzinę, nigdy nie czułam, że ją kocham. a teraz to wiem, czuję i mówię jej kilka razy dziennie. głaszczę ją po twarzy, trzymam za dłonie, całuję, przytulam, jestem. tak po prostu. i czerpie z każdej minuty, która nam została. już nie pracuję zarobkowo... jestem teraz pielęgniarką na cały etat. mama leży. ja się nią opiekuję. myję, balsamuję, robię inhalacje, podnoszę, robię kawę/ herbatę, nalewam wody. jestem. nie mam o nic pretensji. wręcz przeciwnie. jestem wdzięczna Bogu, że mogę jej pomóc. że mimo wszystko, co się kiedyś wydarzyło, ja przy niej jestem. i będę do końca. jeszcze niedawno miałam nadzieję, że przeżyjemy razem święta, teraz chcę przeżyć z nią jak najwięcej chwil.
jestem szczęśliwym człowiekiem. mam mamę, która mimo bardzo zaawansowanej schizofrenii potrafi mówić o uczuciach; której oczy uśmiechają się na mój widok. mam przyjaciół - Anioły moje. bo ja wierzę w Anioły. cieszę się, że nie odeszłam z tego świata, gdy chciałam. jestem. po prostu jestem i Wy też bądźcie.
dalej jestem szczęśliwym człowiekiem. ale...
wróciłam z Niderlandów, bo mój pies zaczął odchodzić z tęsknoty za mną. rodzice, powiedzieli, że sobie nie radzą - tj. ojciec sobie nie radził. mama przecież była w szpitalu na radioterapii. wróciłam i dostałam pracę. na magazynach CCC. wróciłam, jestem i cieszę się każdą chwilą, ale co chwile ktoś odchodzi. Bóg przygotowuje mnie na odejście mamy - tak myślę. najpierw tęsknota Sary, z którą nie mogły poradzić sobie panie weterynarz, potem choroba Felka, który miał kamienie w pęcherzu moczowym. i po operacji, kiedy miało już być wszystko dobrze, mój PRZYJACIEL kot, Pan Felek, odszedł w nocy z pierwszego na drugiego listopada. jutro minie trzeci tydzień, a ja czasem mówię "kociaki, jedzenie", czekam aż obudzi mnie mrucząc i ocierając pyszczkiem o moją twarz. najpiękniejsza myśl jest taka, że on patrzy na mnie z góry i macha łapką, i nic go nie boli, i może sobie siusiać do woli. następnie szósty listopada i sms od Asi - "Kordian nie żyje...". nie znałam go długo, ale nazywałam go swoim mistrzem. bo był, jest i będzie moim Mistrzem. i to głośnie pytanie w głowie - Boże, po coś go zabierał?! ale widać, tak musiało być. a teraz... teraz patrzę jak odchodzi moja mama. po radioterapii guz się zmniejszył. ten jeden duży guz, ale nastąpił rozsiew nowotworu po całych obu płucach i przerzut do nadnerczy. mama w ciągu tego miesiąca przeszła trzy zapalenia oskrzeli. jestem z nią. zbliżyłyśmy się tak bardzo jak jeszcze nigdy. bo ja, przez ten jej alkoholizm, który niszczył rodzinę, nigdy nie czułam, że ją kocham. a teraz to wiem, czuję i mówię jej kilka razy dziennie. głaszczę ją po twarzy, trzymam za dłonie, całuję, przytulam, jestem. tak po prostu. i czerpie z każdej minuty, która nam została. już nie pracuję zarobkowo... jestem teraz pielęgniarką na cały etat. mama leży. ja się nią opiekuję. myję, balsamuję, robię inhalacje, podnoszę, robię kawę/ herbatę, nalewam wody. jestem. nie mam o nic pretensji. wręcz przeciwnie. jestem wdzięczna Bogu, że mogę jej pomóc. że mimo wszystko, co się kiedyś wydarzyło, ja przy niej jestem. i będę do końca. jeszcze niedawno miałam nadzieję, że przeżyjemy razem święta, teraz chcę przeżyć z nią jak najwięcej chwil.
jestem szczęśliwym człowiekiem. mam mamę, która mimo bardzo zaawansowanej schizofrenii potrafi mówić o uczuciach; której oczy uśmiechają się na mój widok. mam przyjaciół - Anioły moje. bo ja wierzę w Anioły. cieszę się, że nie odeszłam z tego świata, gdy chciałam. jestem. po prostu jestem i Wy też bądźcie.
Subskrybuj:
Posty (Atom)