czwartek, 25 grudnia 2014

najsmutniejsze święta w moim życiu...
lepienie pierogów bez Mamy, to nie to samo lepienie. nawet, gdy była w szpitalu inaczej mi się lepiło, robiłam to dla Niej. kiedy ostatni raz razem przygotowywałyśmy moje ulubione danie Mama siedziała na swoim krześle. rozmawiałyśmy, śmiałyśmy się, paliłyśmy razem fajki. nie pomagała mi, nie miała już sił, ale była. była obok. słyszałam Jej głos. a teraz... teraz chciałabym żeby zadzwoniła z pytaniem, które doprowadzało mnie do białej gorączki - "córciu, gdzie jesteś? kiedy będziesz w domu? czemu Cię tak długo nie ma?". już nie zada tych pytań. nie powie "kocham Cię", "Ty papugo", "obiad gotowy". wiem, że ciągle przy mnie jest, czuję Jej obecność. ale boli jak cholera. rozrywa serce...

wtorek, 9 grudnia 2014

w zeszłą sobotę, dwudziestego dziewiątego listopada, powiedziałaś "kocham Cię. będzie dobrze." w niedzielę całkiem straciłaś świadomość, ale ciągle biło Twoje serce, ciągle czułam Twoje ciepło. cały czas trzymałam Cię za dłoń. gdy wieczorem, trzydziestego listopada, wzięłaś ostatnie życiodajne oddechy, gdy serce przestało Ci bić, ja nadal przytulając się do Ciebie, miałam nadzieję, że to jednak sen. że za chwilę Twoja klatka piersiowa poruszy się. nie ma Cię już ze mną ciałem, nie mogę się do Ciebie przytulić, ale noszę Cię w sercu. wiem, że Ty mnie przytulasz, bo nikt nie przytulał tak jak Ty. czuję czasem ciepło, które mnie ogarnia. dziękuję Ci, że byłaś. dziękuję, że jesteś i będziesz w moim sercu. kocham Cię, Mamo. tęsknię...

niedziela, 30 listopada 2014

Mama odeszła...

z drzewa życia Twego
spadł ostatni liść.
nie będzie już więcej
jesiennych wieczorów, wiosen,
letnich poranków ani zim.
jedynie miłość do Ciebie w sercu
pozostanie do końca mych dni.
wspomnienia uśmiechniętych Twych oczu
i szczęśliwych z Tobą dni.
usiądź na mym ramieniu,
rozgość się.
do zobaczenia moja M.

piątek, 21 listopada 2014

kiedy ostatni raz tu pisałam byłam szczęśliwym człowiekiem, który miał zostać w Holandii na stałe. miałam tam pracować, żyć i być wolnym człowiekiem. czułam się wolna i szczęśliwa jeżdżąc na holenderce. czułam, że spotkam tam miłość. byłam pewna, że tam zostanę. wszystko potoczyło się inaczej.
dalej jestem szczęśliwym człowiekiem. ale...
wróciłam z Niderlandów, bo mój pies zaczął odchodzić z tęsknoty za mną. rodzice, powiedzieli, że sobie nie radzą - tj. ojciec sobie nie radził. mama przecież była w szpitalu na radioterapii. wróciłam i dostałam pracę. na magazynach CCC. wróciłam, jestem i cieszę się każdą chwilą, ale co chwile ktoś odchodzi. Bóg przygotowuje mnie na odejście mamy - tak myślę. najpierw tęsknota Sary, z którą nie mogły poradzić sobie panie weterynarz, potem choroba Felka, który miał kamienie w pęcherzu moczowym. i po operacji, kiedy miało już być wszystko dobrze, mój PRZYJACIEL kot, Pan Felek, odszedł w nocy z pierwszego na drugiego listopada. jutro minie trzeci tydzień, a ja czasem mówię "kociaki, jedzenie", czekam aż obudzi mnie mrucząc i ocierając pyszczkiem o moją twarz. najpiękniejsza myśl jest taka, że on patrzy na mnie z góry i macha łapką, i nic go nie boli, i może sobie siusiać do woli. następnie szósty listopada i sms od Asi - "Kordian nie żyje...". nie znałam go długo, ale nazywałam go swoim mistrzem. bo był, jest i będzie moim Mistrzem. i to głośnie pytanie w głowie - Boże, po coś go zabierał?! ale widać, tak musiało być. a teraz... teraz patrzę jak odchodzi moja mama. po radioterapii guz się zmniejszył. ten jeden duży guz, ale nastąpił rozsiew nowotworu po całych obu płucach i przerzut do nadnerczy. mama w ciągu tego miesiąca przeszła trzy zapalenia oskrzeli. jestem z nią. zbliżyłyśmy się tak bardzo jak jeszcze nigdy. bo ja, przez ten jej alkoholizm, który niszczył rodzinę, nigdy nie czułam, że ją kocham. a teraz to wiem, czuję i mówię jej kilka razy dziennie. głaszczę ją po twarzy, trzymam za dłonie, całuję, przytulam, jestem. tak po prostu. i czerpie z każdej minuty, która nam została. już nie pracuję zarobkowo... jestem teraz pielęgniarką na cały etat. mama leży. ja się nią opiekuję. myję, balsamuję, robię inhalacje, podnoszę, robię kawę/ herbatę, nalewam wody. jestem. nie mam o nic pretensji. wręcz przeciwnie. jestem wdzięczna Bogu, że mogę jej pomóc. że mimo wszystko, co się kiedyś wydarzyło, ja przy niej jestem. i będę do końca. jeszcze niedawno miałam nadzieję, że przeżyjemy razem święta, teraz chcę przeżyć z nią jak najwięcej chwil.
jestem szczęśliwym człowiekiem. mam mamę, która mimo bardzo zaawansowanej schizofrenii potrafi mówić o uczuciach; której oczy uśmiechają się na mój widok. mam przyjaciół - Anioły moje. bo ja wierzę w Anioły. cieszę się, że nie odeszłam z tego świata, gdy chciałam. jestem. po prostu jestem i Wy też bądźcie.

poniedziałek, 1 września 2014

czuję jak moje serce rozpiera szczęście. jak ono rośnie i napełnia duszę. i wszystko jest jednością. nie brakuje serotoniny w moim mózgu! w końcu wszystko się unormowało, leki dały ukojenie i moje myślenie się zmieniło. doceniam wszystko to, co mam. doceniam każdą chwilę z mamą, która jest teraz na sześciotygodniowym 'turnusie' radioterapii. ważny jest dla mnie każdy jej uśmiech, każdy błysk w oku, i to że przez ten okres nie weźmie alkoholu do ust. nie zabije budowanej relacji pomiędzy nami. choć na chwilę. choć na te sześć tygodni. czerpię z każdego wschodu i zachodu słońca, z każdej kropli deszczu i najmniejszego źdźbła trawy. cieszą mnie moje zwierzaki i ich zachowanie, choć ostatnio martwię się o nie nieustannie, bo ciągle chorują i latamy z nimi do weterynarza. cieszy mnie każdy obiad/ kolacja/ kawa z tatą, to że rozmawiamy. w jakiś ograniczony sposób, ale jednak.
fotografuję i cieszy mnie to niezmiernie, dostaję malutkie zlecenia - pierwsze w życiu i klienci są zadowoleni, więc i ja jestem zadowolona. śpiewam z dawną pasją.
jestem szczęśliwa. po prostu. ot tak. i to jest najpiękniejsze.

PS kardiolog powiedział, że mam leniwe serce. po prostu. i trzeba się oszczędzać.
PS2 nie palę. ;- )
PS3 pozdrowienia z Holandii! :)

byłam w NIEBIE. <3

poniedziałek, 4 sierpnia 2014

ciągle zaczynam coś od nowa. życie, dietę, sportowe wyzwania, rzucanie palenia. wszystko idzie na marne.
nie wiem, czy da się zacząć żyć od nowa będąc ciągle w tym samym miejscu. w tym samym domu, z tymi samymi ludźmi, którzy nie traktują mnie poważnie. cały czas mówią "moje małe dziecko" - tak o rodziców tu chodzi. ja wiem, że zawsze będę ich dzieckiem, ale oni nie potrafią zrozumieć, że już tym "małym dzieckiem" nie jestem. jestem dorosłą osobą, która potrafi podejmować własne decyzje, prowadzi auto i nawet umie coś ugotować! a to niespodzianka! na terapii pani psycholog podpowiedziała mi, żeby stosować zdartą płytę: "mam 24 lata, jestem dorosła. Ty, mamo, w tym wieku miałaś już dwójkę dzieci i męża. / Ty tato byłeś już żonaty.". jak na razie na nich nie działa. bo po pierwsze nie mam faceta, co za tym idzie dziecka, po drugie z nimi mieszkam, niestety nie pracuję i mają nade mną władzę w postaci mojej zależności od nich. ostatnio ciągle słyszę: "znajdź sobie faceta", a ja im mówię, że mi żaden facet do szczęścia nie potrzebny. boję się, że jeśli coś się nie zmieni w moim życiu, jeśli ja czegoś nie zmienię, w końcu znajdę jakiegoś faceta, by ich zadowolić... a sama poprzez to będę nieszczęśliwa. i pewnie wytłumaczę to sobie, że przecież jest ktoś, do kogo można się przytulić, a zawsze tego chciałam. oby ta hipoteza się nie sprawdziła!
od swojej życiowej drugiej połówki wymagam, by nie była taka jak ja - czyli za duża, jeśli chodzi o rozmiar. a od siebie, czemu od siebie tego nie wymagam? czemu nie stoję nad sobą z batem, tylko się lituję i mówię: najwyżej będę mega grubaską. i tak już jestem... agrr. nikt mnie nie pokocha, jeśli sama siebie nie pokocham. wydaje mi się, że jeśli schudnę, to zaakceptuję siebie, ale to nie takie proste. wszystko siedzi w głowie. ... zarejestrowałam się na pewnym portalu dla LGBT i jakoś bez powodzenia. a to już mija rok. jeśli już mnie ktoś 'podgląda', to nie w moim typie i jak mówiłam wcześniej, o masie jeszcze większej niż ja! i ciągle sobie mówię: "NIE CHCĘ BYĆ LESBIJKĄ Z WYOBRAŻEŃ LUDZI. grubą, brzydką, męską i oczywiście z mega krótkimi włosami. CHCĘ BYĆ PIĘKNĄ, KOBIECĄ SOBĄ!" no to do dzieła! od dziś rzucam słodycze i wszystkie przekąski!
zaczęłam jeździć na rowerze. raz, drugi i trzeci było wszystko w porządku. za kolejnym razem po tym samym dystansie 10km po prostu zasłabłam. zsiadłam z roweru i nie miałam siły się ruszyć, serce waliło jak oszalałe, a oddechu wciąż było brak. przestraszyłam się. poszłam do lekarza dostałam potas i magnez, i skierowanie do kariologa. a nuż mój przesmyk między przedsionkami się nie zarósł, jak miał i dalej miesza się krew? a może moja lewa zastawka stała się jeszcze bardziej leniwa, niż była? a może to tylko jakieś mega przemęczenie. nie wiem. trzeba to sprawdzić. mam tylko nadzieję, że hospitalizacja nie będzie potrzebna, trochę w wieku dziecięcym spędziłam na oddziale kardiologi. może miesiąc czasu (z tego co tylko pamiętam, nie mówiąc o latach niemowlęcych), to nie dużo, ale wywarło to na mnie niemiłe wspomnienia.
od serca przechodzę do fajek - to raczej ze sobą nie współgra. od następnego poniedziałku (a może wcześniej, zależy na ile starczy mi paczka) NIE PALĘ. muszę sobie wybić wszystkie chore wymówki z głowy. że niby to przyjemne, uspokaja, że coś stracę jak rzucę. w cale nie prawda. ale postanowiłam, że najpierw słodycze potem fajki. żeby nie zrobić sobie krzywdy i nie popaść w skrajności. wiem, że to na pewno będzie ostatnia paczka. czuję, że muszę jakoś celebrować odejście od nałogu. nie rozumiem dlaczego, ale czuję, że musi to być przeze mnie celebrowane. po prostu. a może to moje kolejne wytłumaczenie, by wypalić jeszcze jedną paczkę. no nie wiem...
reasumując, trza wziąć swoje życie w swoje ręce.
"większość ludzi umiera w wieku 25 lat, ale czekają z pochówkiem aż do siedemdziesiątki" - Benjamin Franklin.

sobota, 26 lipca 2014

Włączyła muzykę, która przenikała ją do głębi. Otworzyła opakowanie czekolady z orzechami i kostka po kostce rozpływała się z nią. Nie było jej ani smutno, ani źle, choć może podświadomie czuła zbliżającą się lawinę melancholii. Bez zastanowienia otworzyła drugie opakowanie czekolady – pochłonęła ją równie szybko co pierwszą. Tak, to zbliża się melancholia – myślała. Gdy skończyła tabliczkę, usiadła na parapecie i odpaliła papierosa. Noc była cicha i wilgotna. Miętowy dym łechtał jej podniebienie, a tym samym wdzierał się do płuc powodując, że jej samopoczucie na chwilę stawało się lepsze. Oby to nie była melancholia – krzyczała niemo. Jak się później okazało, to nie był smutek, to była przed okresowa świnia. ;)

czwartek, 17 lipca 2014

psychoterapia jest moim największym osiągnięciem. ciągle przy jej pomocy osiągam sukcesy. małe-wielkie sukcesy mojego życia. kiedy po roku czasu w końcu zaczęłam z niej w pełni korzystać, moja terapeutka oznajmiła mi, że przenosi się na stałe do Londynu. Londyn!? czyli trza emigrować. to jedyny psycholog, z którym udało mi się pracować, a było ich wielu.

praca nad swoją sylwetką wymknęła mi się spod kontroli. znów zaczęłam zajadać problemy, porażki, aż się uzależniłam. teraz, gdy już zrozumiałam, że to kolejny problem, zaczynam walkę. z nałogiem. o siebie. fajki też przydałoby się rzucić.

nadal lubię przesiadywać w ciemnym pokoju, ale w tym momencie jestem na środku sinusoidy i mam nadzieję utrzymać ten stan jak najdłużej.

chyba tu wróciłam. ;- )