poniedziałek, 16 listopada 2015

listopadzie, jakiś TY dziwny...

zmagam się z nieodpartą pokusą sztucznego polepszenia mojego życia. chwilowego, krótkotrwałego polepszenia. takiego jak chciałam ponad dwa lata temu, gdy brakowało mi tylko jednego elementu układanki. teraz tych puzzli brakuje o wiele więcej, więc chciałabym choć na chwilę osiągnąć stan sprzed dwóch lat. na siłę. dziwne głosy w mojej głowie mówią mi, że tym razem będzie tak jak chcę - osiągnę chwilowy chillout. wtedy, przez chwilę też było błogo, a skończyło się pobytem w szpitalu i stanem przedzawałowym - w wieku 23 lat. dostałam zielone z domieszką jakiegoś gówna. nie miła sprawa. od tamtego czasu nie miałam tego w płucach, a teraz znów czuję jakiś pociąg do tego. bo lecznicze, bo przeciwbólowe, bo przecież tym razem będę ostrożna i nie wypalę całego grama na raz... chciałabym przestać czuć ból -  i ten fizyczny i psychiczny. chciałabym zapełnić pustkę. wiem, że tym gównem się nie da, ale mam znów to głupie przekonanie, że tak.

zostało czternaście dni do pierwszej rocznicy śmierci Mamy. niby już powinno być ok. tak, przyzwyczaiłam się, że nie ma Jej w domu; że nie palimy razem papierosów; że nie lepimy pierogów; że nie mogę Jej dotknąć, usłyszeć... można powiedzieć, że się przyzwyczaiłam. innego wyjścia nie miałam. nauczyłam się żyć z Jej namacalnym brakiem. ale wiem, że Ona wciąż przy mnie jest. ciągle mi to potwierdza. pierwsze trzy miesiące po tym jak Jej serce przestało bić przytulała mnie, gdy płakałam. później usłyszałam Jej głos, krzyczący moje imię, gdy przypalałam kotlety w kuchni. po pół roku przyśniła mi się uśmiechnięta i mówiąca do mnie: Agusiu, dobrze, że jesteś. dokładnie dziewięć miesięcy po tym jak wypowiedziała swoje ostatnie słowa: kocham cię. będzie dobrze. - na niebie, z chmur, wykształcił się Anioł, który miał kształt twarzy i fryzury Mamy. a teraz w smutnym listopadzie - pierwszego, tuliła mnie, gdy paliłam znicz na Jej grobie. ale to nie koniec... drugiego dnia listopada, w rocznicę odejścia naszego Felka, miałam wypadek samochodowy. prawie nic z niego nie pamiętam, prócz kierunkowskazu i czerwonego lakieru samochodu, w który wjechałam; prócz tego, że otworzyłam oczy w zadymionym od poduszek powietrznych samochodzie; że wyłączyłam samochód, zaciągnęłam hamulec ręczny i wyszłam z samochodu... to wszystko, co pamiętam - widzę przez mgłę, ale bardzo dobrze wiem, że przed otworzeniem oczu w samochodzie widziałam Mamę, która stała naprzeciw mnie. było bardzo jasno i Ona była ubrana w białą szatę. ani się nie uśmiechała, ani nie smuciła, była naturalna, taka jak zazwyczaj. stała kawałek ode mnie i patrzyła z miłością w moją stronę. pokazała mi, że wciąż JEST. nigdy w to nie wątpiłam, teraz wiem to na pewno.

przypominając sobie widok Mamy z drugiego dnia listopada, wiem, że leki przeciwbólowe wystarczą, by przezwyciężyć ból związany z urazem dwóch odcinków kręgosłupa; że nie potrzebuję nic innego. a na ból w duszy mam Jej miłość. MIŁOŚĆ Mamy do córki. i dziękuję Bogu, że Ją ciągle przy sobie mam. mając tę najważniejszą z cnót w sobie, wiem, że odnajdę osobę, która będzie przy mnie co dnia; która będzie kochać i szanować do kresu moich dni.

post spełnił rolę terapeutyczną. pozwolił spojrzeć na wszystko z boku. czuję miłość, nie potrzebuję zielska. a z kręgosłupem będzie dobrze. jest dobrze - bo żyję, chodzę i mówię. wypadek nie był z mojej winy. starszy pan zajechał mi drogę i gwałtownie zahamował. będzie dobrze, bo Mama jest przy mnie.