ciągle zaczynam coś od nowa. życie, dietę, sportowe wyzwania, rzucanie palenia. wszystko idzie na marne.
nie wiem, czy da się zacząć żyć od nowa będąc ciągle w tym samym miejscu. w tym samym domu, z tymi samymi ludźmi, którzy nie traktują mnie poważnie. cały czas mówią "moje małe dziecko" - tak o rodziców tu chodzi. ja wiem, że zawsze będę ich dzieckiem, ale oni nie potrafią zrozumieć, że już tym "małym dzieckiem" nie jestem. jestem dorosłą osobą, która potrafi podejmować własne decyzje, prowadzi auto i nawet umie coś ugotować! a to niespodzianka! na terapii pani psycholog podpowiedziała mi, żeby stosować zdartą płytę: "mam 24 lata, jestem dorosła. Ty, mamo, w tym wieku miałaś już dwójkę dzieci i męża. / Ty tato byłeś już żonaty.". jak na razie na nich nie działa. bo po pierwsze nie mam faceta, co za tym idzie dziecka, po drugie z nimi mieszkam, niestety nie pracuję i mają nade mną władzę w postaci mojej zależności od nich. ostatnio ciągle słyszę: "znajdź sobie faceta", a ja im mówię, że mi żaden facet do szczęścia nie potrzebny. boję się, że jeśli coś się nie zmieni w moim życiu, jeśli ja czegoś nie zmienię, w końcu znajdę jakiegoś faceta, by ich zadowolić... a sama poprzez to będę nieszczęśliwa. i pewnie wytłumaczę to sobie, że przecież jest ktoś, do kogo można się przytulić, a zawsze tego chciałam. oby ta hipoteza się nie sprawdziła!
od swojej życiowej drugiej połówki wymagam, by nie była taka jak ja - czyli za duża, jeśli chodzi o rozmiar. a od siebie, czemu od siebie tego nie wymagam? czemu nie stoję nad sobą z batem, tylko się lituję i mówię: najwyżej będę mega grubaską. i tak już jestem... agrr. nikt mnie nie pokocha, jeśli sama siebie nie pokocham. wydaje mi się, że jeśli schudnę, to zaakceptuję siebie, ale to nie takie proste. wszystko siedzi w głowie. ... zarejestrowałam się na pewnym portalu dla LGBT i jakoś bez powodzenia. a to już mija rok. jeśli już mnie ktoś 'podgląda', to nie w moim typie i jak mówiłam wcześniej, o masie jeszcze większej niż ja! i ciągle sobie mówię: "NIE CHCĘ BYĆ LESBIJKĄ Z WYOBRAŻEŃ LUDZI. grubą, brzydką, męską i oczywiście z mega krótkimi włosami. CHCĘ BYĆ PIĘKNĄ, KOBIECĄ SOBĄ!" no to do dzieła! od dziś rzucam słodycze i wszystkie przekąski!
zaczęłam jeździć na rowerze. raz, drugi i trzeci było wszystko w porządku. za kolejnym razem po tym samym dystansie 10km po prostu zasłabłam. zsiadłam z roweru i nie miałam siły się ruszyć, serce waliło jak oszalałe, a oddechu wciąż było brak. przestraszyłam się. poszłam do lekarza dostałam potas i magnez, i skierowanie do kariologa. a nuż mój przesmyk między przedsionkami się nie zarósł, jak miał i dalej miesza się krew? a może moja lewa zastawka stała się jeszcze bardziej leniwa, niż była? a może to tylko jakieś mega przemęczenie. nie wiem. trzeba to sprawdzić. mam tylko nadzieję, że hospitalizacja nie będzie potrzebna, trochę w wieku dziecięcym spędziłam na oddziale kardiologi. może miesiąc czasu (z tego co tylko pamiętam, nie mówiąc o latach niemowlęcych), to nie dużo, ale wywarło to na mnie niemiłe wspomnienia.
od serca przechodzę do fajek - to raczej ze sobą nie współgra. od następnego poniedziałku (a może wcześniej, zależy na ile starczy mi paczka) NIE PALĘ. muszę sobie wybić wszystkie chore wymówki z głowy. że niby to przyjemne, uspokaja, że coś stracę jak rzucę. w cale nie prawda. ale postanowiłam, że najpierw słodycze potem fajki. żeby nie zrobić sobie krzywdy i nie popaść w skrajności. wiem, że to na pewno będzie ostatnia paczka. czuję, że muszę jakoś celebrować odejście od nałogu. nie rozumiem dlaczego, ale czuję, że musi to być przeze mnie celebrowane. po prostu. a może to moje kolejne wytłumaczenie, by wypalić jeszcze jedną paczkę. no nie wiem...
reasumując, trza wziąć swoje życie w swoje ręce.
"większość ludzi umiera w wieku 25 lat, ale czekają z pochówkiem aż do siedemdziesiątki" - Benjamin Franklin.